Mój specyficzny sen, którego nie zapomnę do końca życia kiedy Tata jeszcze żył. Tata był wspaniałym człowiekiem, miał trudności ze swoją wiarą, ale był dobrym Tatą. Przyśniło mi się którejś nocy że idę do lasu nad swoim domem. To był jeszcze brzask, ale wchodzę do bardzo ciemnego i ponurego lasu...widzę wychudzone stado wilków śpiące pod drzewami. Budzą się i z przerażeniem widzę, że biegną z wściekłością w kierunku mnie...kiedy są już na skok do mojego gardła i kiedy krzyczę z przerażenia jeden z nich odezwał się krótko..."to nie po ciebie" i ominowszy mnie pobiegły w kierunku domu...
Ten sen odebrałem jednoznacznie...wiedziałem, że muszę podjąć walkę duchową o duszę mojego Taty. Podejrzewałem, że jest śmiertelnie chory...
Jakoś dwa tygodnie po tym śnie odwoziłem go do szpitala do Zakopanego na badania diagnostyczne...w radiu śpiewał Karpiel Bułecka "Pójdę boso"...odbiła mi się bardzo ta piosenka na moim życiu...
Wyrok brzmiał...rak płuc...ostatnie stadium...
Zabrałem go zaraz z tego ponurego szpitala, bo cóż miał tam dalej robić...cieszył się, że jedzie do domu, a ja z trudem tłumiłem łkanie, które niemal rozrywało mi korpus...
Przejeżdżaliśmy obok Sanktuarium na Krzeptówkach, Matka Fatimska...w tym swoim łkaniu, desperacko zajechałem na dziedziniec...mówię do Taty ...pomódlmy się trochę, skoro obok takiego miejsca się znaleźliśmy...
Weszliśmy i rzekłem w duchu do Matki...oto syn Twój, musisz go swoim matczynym płaszczem okryć...bo wilki czyhają...
Od tego czasu minął miesiąc, robiłem wszystko, aby Tata pojednał się z Bogiem...ale wszystko zło jakby się sprzęgło przeciw. Albo Tata nie chciał się wyspowiadać, albo przydzielono mu do sali czterech pacjentów. Nasz ksiądz wikary, który był naszym przyjacielem był przygotowany, aby ostatnią posługę czynić.
W pewnym momencie straciłem już nadzieję...czułem podświadomie, że nadszedł ostatni dzień Taty...kapelana szpitalnego nie było, a ks. wikary, który się deklarował stwierdził, że nie może dojechać. Tatę szprycowali morfiną, coraz bardziej odlatywał, spał niemal na jawie...
Stanąłem pod ścianą...po ludzku stwierdziłem, że przegrałem tą batalię ze złem...stając przy oknie szpitalnym, czując łzy cieknące po policzkach stwierdziłem, że skapitulowałem...
A jednak...Bóg walczy o duszę człowieka do końca...nawet, kiedy dla człowieka sytuacja jest beznadziejna. Zadzwonił ks Jerzy, który deklarował, że jest 24 godziny na dobę w posłudze. Kazał mi jechać pod nasz parafialny kościół, a on sam mówił, że jest już w drodze.
Wszedł do kościoła jak żołnierz...podszedł do Tabernakulum, do bursy włożył Najświętszy Sakrament i włożył mi ją do ręki..."potrzymaj, a ja zamknę kościół" rzekł...
Znów emocjonalnie rozsadzało mi korpus...oto trzymałem w swoich marnych rękach Chrystusa, którego przyjmie mój Tata...
W drodze odmawiamy Różaniec...wchodzimy do sali, Tata bardzo słaby, ale chce się wyspowiadać i chce przyjąć pana Jezusa...
To był ostatni dzień, kiedy Tata mógł się świadomie pojednać z Bogiem...znajomi, którzy modlili się w tej intencji otrzymali w ten dzień Słowo Boże: "Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło".(Łk 19)
Tata odszedł 13 listopada, wydarzenia te wyryły na mnie niezatarte znamię...to jakby oścień śmierci siadł na mnie i nie odpuszczał. Czasem zasypiając odczuwam "umieranie"...dopadają mnie lęki "umierania"...zły daje o sobie znać, jestem przekonany, że wyrwałem mu coś, na co długo pracował...
A jednak jest zwycięstwo, pomimo moich słabości, Pan Jezus Chrystus mnie dźwiga, daje mi siłę...w mojej słabości doskonali moc...
To "umieranie" jestem pewien to tylko brzask...przed świtem, wszyscy się jednak spotkamy, w Chrystusie, razem i dzięki Jego Ofierze i na złość złu z Chrystusem zmartwychwstaniemy!!! I wiem, że mój Tata też na mnie z Chrystusem czeka. A jednak zmartwychwstaniemy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
komentarze