...z bloga Zygmunta Wrzodaka...
Ten pro-banderowiec, publicysta portalu Forum Żydów Polskich, podstępnie szkalujący Polaków i Polskość zostaje szefem TVP info d/s publicystyki, czyli wrogowie Polskości włażą nam na głowy już bez żadnego skrępowania.
Dawid Wildstein został szefem publicystyki TVP Info
Dawid Wildstein, syn dużo bardziej znanego Bronisława Wildsteina, został powołany przez zarząd telewizji publicznej na kierownika redakcji publicystyki w TVP Info. Zastąpi na tym stanowisku Michał Rachonia, (prywatnie, kolejny partner Hejke), który ma teraz być główną twarzą stacji.
Poniżej wklejam tekst z portalu Kresy.pl red. Jundziłła, który dobitnie wskazuje zoologiczną nienawiść do polskośći Wilsteina Dawida
Każdy, kto zasugeruje dystans do miłych ludzi spotykanych przez Wildsteina na Majdanie, musi wyjść w najlepszym wypadku na socjopatę, jeśli nie na niereformowalnego szowinistę, lub po prostu kremlowskiego agenta.
Ostatnimi czasy w mediach pojawiają się coraz liczniejsze głosy, poruszające temat odradzającego się dziś ukraińskiego nacjonalizmu. Wiele z nich to rzetelne materiały godne polecenia, niestety większość to teksty, których autorzy usilnie próbują przekonać czytelnika, że ten problem właściwie na Ukrainie nie istnieje. Jednym z najlepszych przykładów tego typu publicystyki jest artykuł Dawida Wildsteina, opublikowany na łamach portalu Niezalezna.pl „Pomyłki Łysiaka, czyli co z tym Majdanem?”
Kłopot z tekstem autora Niezależnej polega głównie na tym, że w bardzo specyficzny, a zarazem niezmiernie wygodny dla siebie sposób definiuje słowa „banderyzm” i „banderowcy”. Wydaje się, że zdaniem korespondenta Gazety Polskiej, banderowiec to ktoś, kto nie tylko żywi głęboki szacunek dla Bandery i Szuchewycza jako narodowych bohaterów Ukrainy, ale to również ktoś, kto musi być wręcz genetycznym polonofobem - kimś, kto nosi w sercu i w umyśle głęboką nienawiść do wszystkiego co polskie na Ukrainie. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć zaskoczenie Wildsteina propolskimi nastrojami i sympatią, z jaką spotkał się ze strony ludzi pozdrawiających się na co dzień banderowskimi hasłami czy wymachujących entuzjastycznie czerwono-czarnymi flagami OUN-UPA. Wildstein przyjechał na Majdan, nie zobaczył na nim niemowląt powbijanych na sztachety, w związku z czym nie stwierdził wśród protestujących objawów banderyzmu.
Zdziwienie Wildsteina przypomina zdumienie społeczeństwa Europy Zachodniej, które tuż po wojnie, z trudem oswajało się z faktem, że wielu nazistów, sympatyków i członków NSDAP czy nawet SS było w rzeczywistości normalnymi, wręcz sympatycznymi osobami, grzecznymi urzędnikami i ułożonymi przedsiębiorcami, mogącymi pochwalić się kochającą rodziną i gronem oddanych przyjaciół, wśród których nie brakowało często i Żydów. Należy przypuszczać, że Dawid Wildstein byłby zaskoczony, widząc nazistę Eichmanna przyjaźnie gawędzącego ze swoimi żydowskimi znajomymi w międzywojennych Niemczech, czy siedzącego nad kuflem piwa ze swym żydowskim szwagrem. Gdyby redaktor Sakiewicz nie wysłał Wildsteina do Kijowa A.D. 2014, a dajmy na to do Monachium A. D. 1935, ten zapewne wysyłałby równie „odkłamujące” pełne empatii i zrozumienia artykuły, co i teraz. Spodziewam się, że jego największą troską byłoby to, by Polacy nie postrzegali mieszkańców III Rzeszy przez pryzmat szkodliwych stereotypów. Wildstein zapewne potrafiłby przyznać, że nazistowska symbolika jest w Niemczech obecna i że niektórzy Niemcy potrafią wybijać szyby w sklepach swoich żydowskich sąsiadów. Z pewnością jednak kładłby nacisk na to, że odpowiedzialna za te ekscesy jest jedynie marginalna, niereprezentatywna dla społeczeństwa Tysiącletniej Rzeszy mniejszość obywateli. Najprawdopodobniej Wildstein namawiałby nas gorąco do tego, byśmy nie przejmowali się tłumami „hajlującymi" wesoło na widok przejeżdżającego samochodu z fuhrerem, gdyż większość z tych ludzi nie tylko z obrzydzeniem odnosi się do pomysłów eksterminacji jakiegoś narodu czy grupy społecznej, ale w ogóle nie ma pojęcia, że takie plany są przygotowywane. Dla nich kanclerz Hitler jest kimś zupełnie innym niż dla nas. Nie kojarzy się z przemocą, opresją, zaborczą polityką i zbrodnią, ale z porządkiem, dostatkiem i modernizacją. Oczywiście nam, Polakom, może się nie podobać imperialistyczna frazeologia niemieckich mężów stanu, ale pamiętajmy, że nie są oni reprezentatywni dla tych dziesiątków czy setek życzliwych i otwartych ludzi, których Wildstein spotkał podczas swojego pobytu w wesołym mieście Monachium, gdzie piwo leje się strumieniami, a ludzie chodzą uśmiechnięci.
Nie ma prostszego sposobu, by wykazać, jak bardzo Wildstein błądzi w kwestiach ukraińskiej tożsamości historycznej niż posłużenie się powyższą analogią. W dzisiejszych czasach argument mówiący, że ktoś jest miły, otwarty, a do tego jeszcze „walczy o wolność” i to z tak niesympatyczną postacią, jak Wiktor Janukowycz, w zasadzie kończy dyskusję. Zdecydowana większość osób zareaguje agresją na każdy głos, mącący sielankowy obraz odmalowany nam przez Wildsteina. Każdy, kto zasugeruje dystans do miłych ludzi spotykanych przez niego na Majdanie, musi wyjść w najlepszym wypadku na socjopatę, jeśli nie na niereformowalnego szowinistę. Trudno. Obowiązkiem tych, którzy zajmują się Ukrainą nie tylko od święta, jest poinformowanie polskiego społeczeństwa o prostej prawdzie, której Wildstein tak uparcie i notorycznie zaprzecza, mianowicie, że Majdan jest banderowski z tego wyłącznie powodu, że dla ludzi, którzy tam stoją Bandera i UPA to bohaterowie, czerwono-czarna flaga jest wszechobecnym rekwizytem, a hasłem-odzewem „Sława Ukraini - Herojam Sława” posługują się wszyscy kilka razy dziennie i to nie dlatego, że jest takie „energetyzujące”, ale dlatego, że wymyśli je „bohaterowie" OUN Bandery w pamiętnym roku 1940. Mimo to Wildstein idzie w zaparte i utrzymuje, że banderyzm na Majdanie to nawet już nie margines, ale wręcz margines marginesu.
Trudno polemizować z kimś, kto posuwa się do kwestionowania faktów. Jeśli jest to aż taki margines, to imponuje sposób w jaki zdominował Majdan. Wildstein lubi przyrównywać tę sytuację do organizowanego przez środowiska narodowe Marszu Niepodległości. Możemy nie lubić przywódców Marszu Niepodległości - pisze Wildstein - ale czy stwierdzimy, że jego uczestnicy są faszystami? Czy sam marsz jest inicjatywą neonazistowską? A przecież uczestniczą w nim grupki neonazistowskie, czasem usłyszy się rasistowskie hasła. Jednak żaden zdrowo myślący człowiek nie będzie usiłował wepchnąć całej tej manifestacji do worka z napisem „nazizm”. Trzeba przyznać bardzo zgrabna manipulacja. Nie ma wątpliwości co do tego, że w sytuacji, w której wiedza o UPA i jej zbrodniach dopiero zaczęła się przebijać do polskiej świadomości publicznej (w szkołach o niej nie uczą), w sytuacji, w której zupełny margines wie jak wygląda banderowska symbolika i jak brzmią banderowskie hasła, wielu uwierzy Wildsteinowi na piękne oczy, że stanowią one margines porównywalny do tego, jakim są grupki neonazistów na Marszu Niepodległości. Gdyby analogia przeprowadzona przez Wildsteina miała mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, wówczas musielibyśmy rokrocznie na ulicach Warszawy oglądać morze swastyk i uniesionych wysoko dłoni.
Wildstein nie ma racji, bo mieć jej nie może. Przeciwko niemu świadczy nie tylko bogata dokumentacja tego, co ma miejsce na Majdanie, ale najprostsze badania socjologiczne. Zostaje mu już tylko życzeniowe postrzeganie rzeczywistości lub jej zaklinanie. Wg badań przeprowadzonych przez sondażownię „Rejting" w minionym roku, pozytywny stosunek do UPA i Bandery żywiło 27% mieszkańców Ukrainy. Nawet jeśli uznać, że Majdan stanowi reprezentatywny przekrój całego społeczeństwa (a przecież tak nie jest), neobanderowcy na Majdanie musieliby stanowić ponad 1/4 tam zgromadzonych. Nie wiem, co Wildstein rozumie pod słowem „margines”, ale 1/4 czegokolwiek wydaje się być raczej znaczącą częścią. A Majdan nie jest przecież proporcjonalnym przekrojem ukraińskiego społeczeństwa - w przeciwnym wypadku tyle samo osób musieliby tam stanowić zwolennicy Partii Regionów. Ludzie odwołujący się tradycji banderowskiej od początku stanowili na Majdanie większość. Dziś poparcie dla tej orientacji deklaruje cała opozycja od Tiahnyboka począwszy, na Kliczce skończywszy. Możemy co najwyżej mówić o różnym stopniu emocjonalnego zaangażowania w ten nurt.
Polemika z doniesieniami Wildsteina staje się jeszcze trudniejsza w kraju takim jak Polska, w którym społeczeństwu od lat wbija się do głowy, że interes Polski na Wschodzie jest tożsamy z interesem Ukrainy, gdyż, jak to ujął Giedroyć, „nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy”. W Polsce z tezami „Redaktora” się nie dyskutuje, chyba że chce się zostać zdemaskowanym jako rosyjski agent wpływu przez redaktorów Lisiewicza czy Romaszewską. Wildstein bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z przewagi, jaką daje mu ta okoliczność, dlatego kończy swój wywód sakramentalnym stwierdzeniem: "…istnieje Ukraina dla Polski dużo bardziej niebezpieczna niż ta, w której stawia się pomniki banderowcom. To Ukraina, na której stacjonują rosyjskie wojska". Zapewne ma to oznaczać, że każdy, kto dziś nie jest z Majdanem, czy tego chce czy nie, staje się sojusznikiem Putina. Sądzę, że musi chodzić właśnie o Putina, a nie o Janukowycza, gdyż na Ukrainie rządzonej przez tego ostatniego wzniesiono niestety mnóstwo pomników Bandery i UPA.
Wildstein jest w tym punkcie doskonałym przykładem postawy polskich elit, które na tematy wschodnie potrafią się wypowiadać wyłącznie w kategoriach zero-jedynkowych, a mimo to i tak się wypowiadają. Tematyka wschodnia to dla nich manichejska wojna dobra ze złem, białego boga Lechitów z czarnym bogiem Moskali, spór helleno-romańskiego Zachodu z bizantyjsko-mongolskim Wschodem, albo po prostu walka europejskiej Wolności z azjatycką Niewolą. Wszystko to są, nawiasem mówiąc, nawyki narodu pozbawionego przez niemal 200 lat możliwości uczestnictwa w życiu politycznym. Tylko w takim społeczeństwie mitologiczno-metafizyczno-historiozoficzny melanż zastępuje polityczny zdrowy rozsądek, a poeta-prorok staje się rządcą nie tylko serc, ale i głosów wyborczych. Dlatego w tym kraju każdy chce być jeśli nie samym poetą, to przynajmniej postacią z kart jego poematu. Daje dowody swego męstwa i empatii zarazem, rozdając bigos zziębniętym rebeliantom, lub w imię umiłowania uniwersalnych wartości okazuje pogardę dla swej partykularnej tożsamości narodowej, wznosząc na Majdanie hasła tych, którzy 70 lat wcześniej walczyli o „Ukrainę czystą jak łza”. Jest to ten poziom wielkoduszności, na który zdobyła się swego czasu Maria Peszek (Sorry, Polsko), a po niej Szczepan Twardoch (Pier*ol się Polsko).
Nie otrzymuję wypłaty w rublach, a mimo to uważam, że polskie elity nie powinny działać i wypowiadać się w tak histeryczny i upokarzający dla nas sposób. Tak, ci biedni ludzie na Majdanie walczą o swoją wolność i prawa obywatelskie. Ich święte prawo. Abstrahując od faktu, że nie jestem Ukraińcem, mógłbym nawet powiedzieć, że solidaryzuję się z nimi w ich walce. Sęk w tym, że właśnie od tego faktu nie wolno mi abstrahować. Nie mogę się zwolnić z obowiązku bycia Polakiem. Nie mogę pozwolić sobie na luksus bycia kosmopolitą, którego interesują jedynie czyste polityczne formy, jak „walka o wolność”, nie ważne kto, gdzie i w jakich okolicznościach się jej domaga. Jestem republikaninem i jako republikanin bardzo dobrze rozumiem potrzebę uczestnictwa w życiu politycznym. Mam również nadzieję (choć, mimo wszystko, więcej wątpliwości), że właśnie o to walczą ukraińscy rewolucjoniści. A jednak, właśnie jako republikanin, nie mam złudzeń, co do tego, że relacjami międzynarodowymi rządzi zupełnie inna logika niż ta, która każe ludziom wychodzić na ulice, by „zrzucić jarzmo tyrana”. Ukraińska wolność polityczna ma się nijak do polskiego interesu na arenie międzynarodowej. Z polskiego punktu widzenia nie ma najmniejszego znaczenia czy Ukraina jest chanatem czy konfederacją wolnych kantonów. Nie ważne, czy na Ukrainie będą rządzić masy czy oligarchowie - ważne jest jedynie, by polski interes był tam zabezpieczony, oraz by Ukraina jako podmiot międzynarodowej gry została wkomponowana w polski projekt geopolityczny lub przynajmniej była względem tego projektu neutralna. Oczywiście jestem świadom, że pisanie o „polskim projekcie” w kontekście stosunków międzynarodowych zostanie odebrane jako przejaw braku politycznego realizmu (gdyż Polacy nawykli już do stanu ubezpodmiotowienia), jednak, jeśli mamy z sensem prowadzić dalszą dyskusję o „polskiej polityce zagranicznej”, powinniśmy przynajmniej założyć, że coś takiego, jak polska podmiotowość może w ogóle istnieć.
Jakie zatem są polskie interesy na Ukrainie? Z pewnością w polskim interesie leży marginalizacja rosyjskich wpływów w tym kraju. Ukraina nie może stać się rosyjskim wasalem. Po drugie w naszym interesie leży neutralizacja neobanderowskiego odrodzenia na Ukrainie i jego rozprzestrzeniania na część środkową i wschodnią kraju. Najlepszym jak dotychczas gwarantem realizacji obu postulatów była polityka prowadzona przez Wiktora Janukowycza. To on bronił przed Rosjanami ukraińskich rurociągów, rewersował dostawy gazu ze Słowacji, Polski i Węgier, rozpoczął budowę gazoportu niedaleko Odessy, dołączył do azersko-tureckiego projektu Gazociągu Transanatolijskiego, który ma funkcjonować poza jakąkolwiek rosyjską kontrolą, doprowadził do tego, że na Ukrainie kwestia wydobycia gazu łupkowego jest o wiele bardziej zaawansowana niż w Polsce, w końcu postawił na gazyfikację węgla, którym to przedsięwzięciem zajął się syn prezydenta - Ołeksandr. Tak, ten ostatni element to również przykład skandalicznego nepotyzmu, tylko jakie ma to znaczenie dla polskich interesów w tym regionie? To prawda, że Janukowycz nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z UE, ale też podpisać jej nie mógł. Kto wie, może gdyby nie był oligarchą, gdyby jego klanowe interesy nie były w tak kluczowy sposób powiązane z gospodarczymi interesami Ukrainy jako całości, zgodziłby się na to, by jego kraj poszerzył terytorium niemieckiego Lebensraum, bez względu na kolosalne koszty z jakimi miało się to wiązać. Jako że jest inaczej, Janukowycz nie mógł przyjąć upokarzającej propozycji, którą Unia złożyła Ukrainie na listopadowym szczycie partnerstwa wschodniego w Wilnie. Rzecz jasna, zdaniem wielu, Polska powinna jak najmocniej dopomagać Niemcom w poszerzaniu ich strefy wpływów, co wynika wprost z zero-jedynkowego myślenia o polityce wschodniej. Zgodnie z tą logiką możliwa jest jedynie Ukraina uzależniona od Moskwy lub uzależniona od Berlina. Wydawałoby się, że żaden z tych scenariuszy nie leży w naszym interesie, a jednak, wielu w Polsce twierdzi, że tertium non datur, że niemożliwa jest polityka wielowektorowa, jaką za panowania Janukowycza Kijów z powodzeniem prowadził i że Ukraina uzależniona od decyzyjnego centrum w Berlinie to ziszczenie „jagiellońskich” ideałów.
W kwestii neutralizowania odrodzenia banderowskiego Janukowycz nie zrobił aż tak wiele, choć z pewnością powinniśmy docenić fakt odebrania kultowi UPA rangi państwowej, która została mu nadana za czasów duetu Juszczenko-Tymoszenko. Oczywiście, w naszym kraju znajdą się również komentatorzy pokroju Andrzeja Talagi, którzy będą wręcz przyklaskiwać banderowskiemu odrodzeniu i przestrzegać Polaków przed „pokusą, by żądać od Ukraińców potępienia dziedzictwa OUN". Geopolityczny interes Polski - tłumaczy Talaga - to banderowska Ukraina, gdyż tylko taka ma szansę oprzeć się imperialnym zakusom Rosji. Alternatywą, zdaniem Talagi, jest Ukraina „galaretowata”, a w konsekwencji mniej lub bardziej prorosyjska. Doceńmy zatem, że publicysta „Rzeczpospolitej” nie namawia nas np. do finansowania ukraińskiego nacjonalizmu z pieniędzy polskich podatników (co logicznie powinno wynikać z jego twierdzeń), a apeluje jedynie o bierne przyglądanie się postępom banderyzacji Ukrainy. Dla Talagi geopolityka jest tak samo nieskomplikowanym zagadnieniem, jak dla Wildsteina. Wyjścia są zawsze dwa, nie trzy, nie cztery, a właśnie dwa. Ci panowie kwestię wschodnią zawsze sprowadzają w ostateczności do „albo, albo”. Albo Ukraina będzie banderowska, albo będą na niej stacjonować ruskie czołgi (parafrazując Wildsteina). Przecież to absolutne abecadło, jak ktokolwiek w Polsce, w kraju tak doświadczonym przez rosyjski imperializm, może tego nie zrozumieć, i w ogóle śmieć podważać święte dogmaty pozostawione Polakom przez „Redaktora”. To, czego nie rozumie ani Wildstein, ani Talaga, to że nowoczesne państwa narodowe nie są abstrakcyjnymi biurokratycznymi konstruktami, toczącymi pomiędzy sobą grę, w której stawką są jedynie pieniądze i władza, ale że są one przede wszystkim funkcją - narzędziem w ręku stojących za nimi wspólnot narodowych, a wspólnoty te z kolei nie są wspólnotami "ciepłej wody w kranie", ale są wspólnotami moralnymi, spajanymi nie przez cokolwiek innego, jak właśnie przez poczucie narodowej dumy, wynikające z odwołania do konkretnej historycznej narracji. Talaga, każąc Polakom zaakceptować banderowską Ukrainę, podcina siłę naszego państwa u samego korzenia. Nikt, kto dobrze życzy silnej Polsce, nie powinien namawiać Polaków, do tego by schowali swoją dumę do kieszeni. Chyba, że nie zależy mu na tym, by Polacy identyfikowali się ze swoim państwem czy w ogóle z polskością jako taką. Czytając tekst publicysty „Rzeczpospolitej”, ma się wręcz wrażenie, że bardziej obawia się on „galaretowatej” Ukrainy, niż „galaretowatej” Polski. Takie rzeczy możliwe są chyba tylko w Polsce, w kraju o długiej tradycji poświęcania swojej dumy, pamięci, tradycji i mniejszości „na ołtarzach dobrosąsiedzkich stosunków” - by użyć niezapomnianej formuły Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa.
Wildstein nie wydaje się być jednak aż takim cynikiem jak Talaga. Potrafi dostrzec obecność banderowskich symboli na Majdanie i ewidentnie ma problem z ich prostym zaakceptowaniem, na jakie zdobył się autor tekstu w Rzeczpospolitej. Pisze bowiem, że jeśli Polska pokaże „ludziom Majdanu, że wyciąga do nich rękę", wówczas ci mogą uświadomić sobie, że "zbyt radykalna propaganda nacjonalistyczna nie tylko promuje nieprawdę, ale także jest dla nich nieopłacalna – skończy się bowiem utratą sojuszników”. Wildstein twierdzi zatem, że jeśli sojusznicy będą przymykać oko na banderowskie odniesienia, wówczas sami Ukraińcy z nich zrezygnują. Prawdę mówiąc, nie jest łatwo doszukać się w tym rozumowaniu związków przyczynowo-skutkowych. To tak, jakby liczyć na to, że alkoholik, który jest od nas finansowo uzależniony, przestanie pić, jeśli zaczniemy mu przekazywać środki na zakup trunków, bo być może zrozumie wówczas, że dalsze picie nie tylko rujnuje mu zdrowie, ale jest dla niego nieopłacalne, gdyż może zrazić do niego tych, którzy do tej pory go sponsorowali. Taka kuracja odwykowa chyba jeszcze nie uleczyła alkoholizmu, i wszystko wskazuje na to, że z banderyzmem jest podobnie.
Z kolei, pisze Wildstein, jeśli Ukraińcy „będą samotni, pozbawieni wsparcia z zewnątrz, gnębieni przez swoją władzę i Rosję – wtedy jedyne, co im pozostanie, to odwołanie się do wizji najbardziej skrajnych i pełnych przemocy”. A zatem, jeśli odbierzemy alkoholikowi pieniądze, ten będzie się upijać tańszymi napojami i dlatego właśnie, w obawie, by nasz pijak nie zrobił sobie krzywdy denaturatem czy benzyną, powinniśmy finansować mu zakup bezpieczniejszych środków odurzających. Nie ma rady, musimy wesprzeć czerwono-czarną Ukrainę, by ta nie stała się jeszcze bardziej czerwono-czarna. Musimy przymykać oczy na banderowskie odrodzenie, w obawie przed, jak to ujmuje Wildstein, „wizjami mrocznymi i pełnymi przemocy”. Szkoda, że korespondent Niezaleznej.pl nie precyzuje, co ma na myśli pod tym enigmatycznym pojęciem, bo chyba nie sugeruje polskiemu czytelnikowi, że sympatyczni, otwarci i życzliwi bojownicy o wolność, mogą powtórzyć na Ukrainie to, czego już raz dokonywali ich przesławnej pamięci „bohaterowie”? Jeśli Wildstein nie ma tego na myśli, powinien przestać nas straszyć, lub wyjaśnić, co dokładnie grozi nam ze strony manifestantów z Majdanu czy Hruszewskiego.
Hipolit Jundziłł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
komentarze