Strony

wtorek, 21 marca 2017

Grzegorz Braun: Pośmiertny tryumf Bismarcka...

Bundeswehra jest już na Litwie! I stało się to bez jednego wystrzału – nie licząc pewnie korków od szampana lub innych trunków, którymi Prusacy oblewają swój sukces geostrategiczny. Oto bowiem udało im się wykonać kolejny krok na drodze do rewizji XX-wiecznych traktatów – już nie tylko Poczdamu (1945), ale i Wersalu (1919).
Po styczniowych manewrach NATO, które odbyły się na litewskich poligonach, nie wszyscy uczestnicy wrócili do siebie – w bazie w Rukli pozostaje „międzynarodowy batalion”, którego trzon stanowić ma liczący na razie kilkuset żołnierzy kontyngent niemiecki. Rukła, niegdyś wioska w dobrach Kossakowskich, nad Wilią, niespełna 40 km od Kowna, to dziś jedna z głównych baz poligonowych armii litewskiej, z doborowym batalionem „Żelazny Wilk” na czele. W minionych latach gościli tu na ćwiczeniach także i żołnierze Wojska Polskiego...



Ostatecznie misję stałego wzmocnienia wschodniej flanki powierzono tu jednak Niemcom – bo przecież inne nacje reprezentowane są tylko symbolicznie, a całością dowodzi płk Huber z Bawarii. Owszem, jako listek figowy w składzie tej nowej jednostki występują podobno Belgowie, Holendrzy, Francuzi, Norwegowie, Luksemburczycy, a nawet Chorwaci – ale przecież trzon siły bojowej stanowi niemiecki sprzęt z niemiecką obsługą; mianowicie blisko dwie setki gąsiennicowych marderów (odpowiedników BWP) i leopardów 2 (tych samych, które w większej liczbie mamy na stanie WP).

Stara miłość nie rdzewieje – Niemcy, którzy ostatni raz stacjonowali w tych okolicach ponad 70 lat temu, od zawsze byli wszak życzliwymi patronami tutejszych nacjonalistów – nic dziwnego zatem, że przybycie sprawdzonych sojuszników z zadowoleniem powitali litewscy przywódcy: Grybauskaite (aktualna prezydentka) i Landsbergis (były prezydent) – zgodnie konstatując, że teraz dopiero „Litwini czują się bezpieczniej”. Że tak rozumować muszą liderzy republiki kowieńsko-wileńskiej – nie dziwota. Wszakże ich nacjonalistyczny projekt pozostaje trwale komplementarny z pruskim projektem Mitteleuropy. Dla genezy państwa litewskiego decydująca była wszak dyrektywa kanclerza Bismarcka (1815–1898), który hodowanie szowinizmu litewskiego zaliczał do pryncypiów swej polityki. Jako pruski imperialista słusznie rozumował bowiem, że gdyby Polska miała się kiedykolwiek odrodzić – co byłoby największym nieszczęściem dla Rzeszy – to jednym z najważniejszych zadań pruskiej polityki jest zawczasu zadbać o to, by odrodziła się w kształcie możliwie okrojonym, kadłubowym. Przewidujący Bismarck jak pomyślał, tak zrobił – na wszelki wypadek przyzwolił na uruchomienie studiów dla nauczycieli litewskiego na uniwersytecie w Królewcu. To sprawy dawne – ale przecież w geopolityce nigdy nietracące na aktualności.
Cóż jednak musieli zrobić sobie z głową polscy mężowie stanu, premierzy i ministrowie Rzeczypospolitej Trzeciej i Pół – aby ten tryumf zza grobu żelaznego kanclerza Bismarcka przyjmować ze spokojem, a poniekąd nawet zachwalać? Do jakiego stanu znieczulenia czy kompletnej ślepoty musieli doprowadzić się polscy patrioci – żeby tak ewidentnie sprzeczny z polską racją stanu akt ekspansjonizmu niemieckiego przyjmować niczym prezent pod choinkę? Jakże smutny to paradoks: etatowi zdrajcy i sprzedawczycy nie muszą się nawet specjalnie trudzić – całą robotę propagandową wykonują za nich żoliborscy patrioci. Potomkowie „dziadków z Wehrmachtu” ani resortowe dzieci nie muszą nawet silić się na jakiekolwiek argumenty – „niezależni” i „niepokorni” biorą na siebie cały wysiłek wmawiania sobie samym i całej patriotycznej publice, że najlepszym rozwiązaniem kwestii bezpieczeństwa narodowego jest sprowadzanie w nasze granice wojsk obcych. Jednocześnie zarówno w elicie władzy, jak i jej otulinie propagandowej utrzymuje się dogmatyczne przekonanie o konieczności reglamentacji dostępu do broni – a zatem niezachwiana, irracjonalna wola utrzymywania Polaków w stanie powszechnego rozbrojenia. Tę obłędną logikę wyznaje sam minister obrony, który kolejny już raz powtórzył ostatnio, że poszerzenie dostępu do broni palnej to sprawa dalszej przyszłości, dla kolejnych pokoleń.
Notabene ten sam minister, witając u nas w styczniu Amerykanów, cieszył się jak dziecko, że sprowadziwszy obcych, będzie mógł własnych żołnierzy ekspediować za granicę (sic!) – co warto zacytować nieco obszerniej, a całkowicie wiernie:
To dlatego wy, żołnierze amerykańscy, jesteście tak daleko od Fort Carson, tutaj, w Żaganiu, żeby bronić wolności, żeby bronić niepodległości, żeby bronić pokoju w całej Europie i na świecie. I za to jesteśmy wam wdzięczni. I dlatego wtedy, gdy wy jesteście tutaj, wojska polskie są w Afganistanie; wtedy gdy wy jesteście tutaj, wojska polskie są w Kuwejcie i w Iraku; wtedy gdy wy jesteście tutaj, polskie okręty płyną tam, na Morze Śródziemne, żeby bronić także południowej flanki NATO przed wszelką agresją, jakąkolwiek agresją. Bo razem bronimy wolności; razem bronimy niepodległości wschodniej flanki NATO i razem bronimy niepodległości Europy. Dzisiaj możemy powiedzieć w imieniu wszystkich Polaków: jesteśmy razem, jesteśmy bezpieczni, jesteśmy dumni ze wspólnego wysiłku, który gwarantuje bezpieczeństwo Europy, wschodniej flanki i NATO. Dziękujemy wam za to!
Trudno się dziwić, że ulegając takiemu entuzjazmowi i patosowi chwili, pan minister nie przeżywa szczególnie ciężko faktu, że przy jego aktywnym współudziale realizuje się właśnie na naszych oczach kluczowa klauzula testamentu politycznego kanclerza Bismarcka. Zdaje się może jemu i innym strategom z żoliborskiej grupy rekonstrukcyjnej sanacji, że Niemcy współczesne nie są pozbawione możliwości i woli powrotu do Mitteleuropy – tj. koncepcji tzw. gospodarki wielkiego obszaru w Europie Środkowej jako zaplecza gospodarczego, rezerwuaru siły roboczej i rynku zbytu dla Rzeszy. Zdaje się naszym mężom i żonom stanu, że współczesne Niemcy, nawet gdyby zaczęły im chodzić po głowie takie wielkie projekty, to przecież pozostają pod pełną kontrolą operacyjną oficerów armii i służb USA – i że ci ostatni nam przecież, swoim najwierniejszym aktualnie wasalom, krzywdy nie dadzą zrobić. Otóż to jest założenie bardzo niepewne, a w każdym razie niesprawdzalne. Nie mniej uzasadniona zdaje się obawa, że niemieckie elity – im bardziej ich państwo okazuje się wydrążone i spustoszone wewnętrznie – tym bardziej szukać będą łatwej rekompensaty i spektakularnego sukcesu w polityce zewnętrznej.
Przy okazji warto przypomnieć sobie, że Waszyngton już nieraz bez większych emocji przypatrywał się naszym katastrofom, a nawet na zimno wystawiał Polskę na niemiecki strzał, jak to wynika chociażby ze znanych historykom, ale stanowczo niedostatecznie spopularyzowanych depesz Jerzego Potockiego, ambasadora II RP w Waszyngtonie. „Demokratyczne kraje zdecydowanie potrzebują jeszcze dwóch lat, żeby były w pełni uzbrojone” – zanotował nasz dyplomata, co mu bez owijania w bawełnę mówił William Bullit, bliski współpracownik prezydenta Roosevelta pod koniec roku 1938: „Państwa demokratyczne życzyłyby sobie, żeby konflikt zbrojny nastąpił tam na wschodzie pomiędzy Niemcami i Rosją”. Komu się zdaje, że takie historyczne analogie nie mają aktualnego zastosowania, ten najwyraźniej zbyt głęboko uwierzył we własne frazesy o zobowiązaniach sojuszniczych i kompletnie ahistoryczne urojenia o amerykańskim oddaniu sprawie demokracji, wolności i pokoju.
Podobnie jak w latach 30. XX w. Stany Zjednoczone inwestowały w remilitaryzację Niemiec w niepłonnej nadziei na „przekierowanie” ich na wschód – tak dziś Waszyngton skutecznie motywuje Berlin do zwiększenia inwestycji zbrojeniowych. To już fakt: do 2030 r. zaplanowano i przegłosowano wydatkowanie 130 mld euro na podniesienie liczebności Bundeswehry do 200 tys. I o rekruta nie będzie przecież trudno – dzięki wcale nie tak głupiej, jak się z pozoru zdawać mogło, akcji z „uchodźcami-nachodźcami”. A dokądże to wojsko pomaszeruje? Czy na Moskwę? Nie przypuszczam – zważywszy obopólnie korzystną symbiozę, której spektakularną manifestacją jest np. rura Nord Stream. Znacznie bliżej im przecież do Wrocławia i Szczecina – nie na żadną wojnę, uchowaj Boże, ale „z misją pokojową” albo wręcz „humanitarną” – zwłaszcza jeśli o pomoc w obronie „europejskich wartości” poproszą tubylczy „obrońcy demokracji”. Czemu JE Minister Obrony z dalekiego Żoliborza może już nie być w stanie zaradzić – wraz z całym Wojskiem Polskim pochłonięty walką z Białorusinami o przesmyk suwalski albo też wypełnianiem sojuszniczych zobowiązań np. na Bliskim Wschodzie. Ale to już materiał na następny odcinek tak ciekawie rozwijającego się political non fiction.

Źródło: http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/10919-tylko-u-nas-grzegorz-braun-posmiertny-tryumf-bismarcka#.WNBSAXG4yKQ.twitter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

komentarze